Przytulić się do minionego…

Któż z nas nie wraca chętnie do wspomnień z dzieciństwa, czy okresu młodości… Do tego mnóstwa zdarzeń, które, jeśli się dobrze zastanowić, były często tak prozaiczne, takie zwyczajne, a jednak po latach pieścimy je, polerujemy jak najcenniejsze pamiątki. Pielęgnujemy w pamięci z nutą żalu, że to już tylko mglista przeszłość, widziana tym wyraźniej, im szczelniej zamkniemy oczy.

Jesteśmy świadkami bezpowrotnego przemijania pewnych epok. To przemijanie ma powolny, naturalny bieg, ale jest nieuchronne.

W moich wspomnieniach szczególnie silnie zakorzeniły się dwie takie minione epoki i sam nie wiem, dlaczego tyle nostalgii we mnie budzą do dzisiaj, dlaczego ciągle grzebię w nich, jak widelcem w smakowitej potrawie, by wydobyć z niej najlepsze kąski.

STOI NA STACJI…

Od wczesnego dzieciństwa podróżowałem pociągiem. Każdego lata wraz z rodzicami jechałem z mojego rodzinnego Gryfina do dziadków i wujów ze strony mamy. Mieszkali na Podlasiu, na Kolonii Piszczackiej, która została zelektryfikowana dopiero w latach 70-tych i wiele zjawisk, które zapadły mi w pamięć, wiązało się właśnie z brakiem elektryczności.

Kolej tamtych czasów miała zupełnie inny klimat. Już sam moment wjeżdżania na stację pociągu ciągniętego przez lokomotywę parową, był dla mnie niezwykłym przeżyciem.

Wjeżdżał w perony monstrualny czarny stwór, wydając jednocześnie całą gamę dźwięków. Było syczenie pary wydobywającej się z mnóstwa przewodów, sapanie, pufanie, zgrzytanie (hamulce), szczękanie (zaczepy łączące lokomotywę i wagony), metaliczne stukanie (zderzaki). Z głębokich czeluści kotła stojącego w peronach parowozu wydobywało się charakterystyczne miarowe dyszenie.

Kiedy lokomotywa była w ruchu, dochodził do tego wszystkiego ten fascynujący widok obracających koła wiązarów. To był skomplikowany system długich stalowych dźwigni, wykonujących razem z kołami ruch okrężny, w którym efektownie mijały się ze sobą.

Do kabiny maszynisty przylegało palenisko. Z wnętrza dobiegał czasami odgłos szuflowania,

a spod paleniska na tory leciały rozżarzone węgle. Z przewodów i szczelin wydobywała się sycząca para, z różnych miejsc kapała, ciekła, lub wręcz lała się woda. Na ogromnym cielsku parowozu porozmieszczane było całe mnóstwo różnej grubości rur, przewodów, zaworów, większych i mniejszych urządzeń, co nadawało całości skomplikowaną strukturę.

Do tego wszystkiego dochodziło coś jeszcze – ten charakterystyczny zapach. Dym z komina, para, oliwa na rozgrzanym metalu, jakieś smary… Zapach ten nasycał perony, poczekalnie, przenikał do wagonów. Stąd tak bardzo zapadł w pamięć jako niepowtarzalny zapach kolei tym, którzy nią podróżowali w epoce parowozów.

Na dłuższych postojach pomocnik maszynisty chodził po bocznej platformie wzdłuż całego kotła i pakułami nasączonymi oliwą smarował czarne żelastwo do połysku.

Czas ruszać w drogę!

Wsiadamy do wagonu pierwszej klasy (tata pracował na kolei) i jedziemy do odległego o dwadzieścia kilometrów Szczecina, skąd zaczyna się właściwa, bo ta daleka podróż.

W Szczecinie usadawiamy się w przedziale, gdzie miękkie kanapy w „jedynce” są pokryte charakterystycznym grubym materiałem w czarno-brązowe cętki. I tu ten zapach przedziału, przesycony parowozowym dymem… Kiedy okno było otwarte, wpadały czasami parzące drobinki iskier – trzeba było mrużyć oczy, by taka iskra nie wpadła do jednego z nich. Moje miejsce było zawsze przy oknie. Pod oknem, między ścianą a kanapą, było zatknięte oparcie dla łokcia, które miało formę płaskiego klina. Tata wyciągał je i podkładał mi, żebym wyżej siedział i dzięki temu lepiej wszystko widział. A było co oglądać – jechało się przez rzeki, mosty, po drodze ludzie pracowali na polach, a ja miałem wrażenie, że to wszystko jakby dla mnie się dzieje. Taki spektakl. Pamiętam też, jak spytałem tatę, dlaczego druty na słupach tak się ruszają – raz w górę, raz w dół. Nie rozumiałem, że skoro bliżej słupów druty są wyżej, a między nimi wiszą niżej, to w czasie jazdy powstaje pozorny ich ruch.

Przesiadka w Poznaniu, gdzie czeka magia nocnego dworca. Lampy podświetlają dym i parę z lokomotyw, żółtawe światło w kabinach maszynistów przydaje im tajemniczości. Rozespanymi oczami oglądam fascynujący świat i słucham tych wszystkich odgłosów… Przejeżdżają buczące wózki bagażowe naładowane pakami, a mnie intryguje ich zawartość. Megafony zapowiadają kolejne pociągi, czemu zawsze towarzyszy odgłos stukających w pośpiechu licznych kroków. To podróżni, obładowani tak charakterystycznymi dla tamtych czasów walizami z brązowej tektury, przebiegają z peronu na peron. A to stukanie obcasów było tak słyszalne, bo wtedy buty miały skórzane podeszwy, w dodatku podkute metalowymi „żabkami”, żeby się nie ścierały.

Na peronach charakterystyczne kioski z zaokrąglonymi narożami, obite pionowo drewnianą boazerią. Ile tam cukierków, lizaków i maskotek!

A ja w bufecie wypijam oranżadę, ten wielki przysmak wszystkich dzieci. Takie butelki z porcelanowym korkiem na sprężynce, które otwierało się z efektownym psyknięciem gazu i wylatującym dymkiem, to teraz rarytas numizmatyczny. Mama rozkładała jedzenie zabrane na drogę – gotowane jajka, pomidory, chleb z masłem, czyli to, co trwałe. W podróży wszystko smakowało wyjątkowo. W poczekalni poznańskiego dworca nie mogłem się napatrzeć na biegnący po ścianie płasko rzeźbiony fryz, przedstawiający pracę rolników przy żniwach, gdzie zasadniczym elementem był traktor… Królował wtedy Ursus C45, duma ówczesnej władzy i można go było zobaczyć we wszelkich ikonografiach gloryfikujących „postęp”, również w szkolnym elementarzu. Ten motyw z dekoracji dworca zapamiętałem najdokładniej. To socrealistyczne „dzieło” już dzisiaj nie istnieje. Ale przez lata podróżowania na tej trasie był to dla mnie jeden z wyczekiwanych punktów, które już znałem z poprzednich podróży. Były też inne atrakcje, których nie mogłem się doczekać.

W Siedlcach naprzeciwko dworca była parowozownia. Stoi do dziś, ale…

…Wtedy z otwartych wierzei wielkiego budynku w kształcie łuku podzielonego na hale, wystawały otoczone parą „nosy” parowozów. Przed parowozownią, na wielkim betonowym kręgu, zainstalowana była obrotnica, do której promieniście dochodziły tory z wszystkich hal. Obrotnica była podłużną platformą, rodzajem pomostu z kawałkiem toru. Jej końce jeździły po szynie obiegającej betonowy krąg, co nadawało jej ruch podobny do powolnego obracania się leżącego poziomo śmigła. Pracą obrotnicy sterował operator siedzący w budce znajdującej się na końcu pomostu. Gdy któryś parowóz miał wyjechać ze swojej hali na jeden z torów by wyruszyć w trasę, obrotnica ustawiała się tak, aby mógł on się na nią wtoczyć jak na most. Następnie wraz z parowozem obracała się powoli do momentu, gdy tor, po którym miał parowóz odjechać, stał się jej przedłużeniem.

Było coś niezwykle fascynującego, kiedy taka monumentalna lokomotywa obracała się, jak jakaś zabawka i takiego właśnie momentu zawsze wyczekiwałem.

Po niedługim czasie czekała nas – to znaczy mnie i moją siostrę Joannę, kolejna „wielka” atrakcja. Oto w Łukowie mieliśmy nosy przyklejone do szyby, żeby nie przegapić „diabłów”. Nad każdym dolnym oknem dworca był maszkaron, przedstawiający wykrzywioną diabolicznym uśmiechem twarz. Z czoła wyrastały niewielkie rogi. Mama mi opowiadała, że kiedy dworzec zbudowano, a było to pod koniec XIX w, ksiądz nie chciał go poświęcić ze względu na te maszkarony w postaci fizjonomii diabłów. Myślę, że to by było logiczne.

Z jakimż niemiłym zdziwieniem stwierdziłem, już jako dorosły chłopak mieszkający na Podlasiu, że „moje diabły” zostały usunięte przy okazji jakiegoś remontu. Zastanawiam się do dziś, komu mogły przeszkadzać te oryginalne dekoracje. Następnym, tym razem radosnym odkryciem było to, że maszkarony zachowały się z tyłu dworca, bo tam też były nimi ozdobione okna. Dzisiaj bałbym się sprawdzać, czy są tam nadal, w obawie że znowu jacyś „esteci” uznali, iż nie pasują do całości.

Zbliża się ostatni etap naszej podróży. Oto dojeżdżamy do Małaszewicz. Jeszcze wtedy nie wiem, że na jakiś czas nasze losy zwiążą się z tą miejscowością. A na razie podziwiam niezliczoną ilość torów w tym tak zwanym suchym porcie przeładunkowym. Na torach dziesiątki parowozów – para, dym, gwizdki… To robiło wielkie wrażenie…

Oczami wyobraźni…

Tej zimy pojechałem do Siedlec, by coś załatwić. W powrotnym pociągu przyszło mi czekać dość długo na odjazd. Przez okno patrzyłem na istniejącą do dziś obrotnicę, na budynek parowozowni w tle. Próbowałem przy pomocy wyobraźni „uruchomić” to urządzenie, ożywić całe to miejsce, wypełnić dymiącymi lokomotywami, by było jak kiedyś.

Było, minęło…

WSI SPOKOJNA, WSI WESOŁA…

Do Małaszewicz wyjeżdżał po nas furmanką wujo Bolek, brat mamy. Wysiadaliśmy z pociągu z wszystkimi bagażami, a ja wypatrywałem mojej ukochanej kobyły imieniem Łysa. Takie imię nadano jej od białej szerokiej plamy na pysku, która w fachowej nomenklaturze nazywa się „łys”. Łysa stała nieopodal stacji, przy niej wujek trzymający lejce, żeby się nie spłoszyła gwizdem, czy widokiem parowozu. Ja dobiegałem jako pierwszy, witałem się z wujkiem, Łysą i wdrapywałem na furmankę, na której siedzenia stanowiły miękkie snopy, przykryte pięknymi wełnianymi kapami w kolorowe pasy. Nie zapomnę tej mieszanki zapachów, jaka otwierała ten etap wakacyjnej przygody – koń i jego uprząż, słoma, derki pachnące wełną i trochę naftaliną, rozgrzane słońcem drewno furmanki i ogumienie kół…

Teraz czekała nas siedmiokilometrowa podróż, najpierw w obrębie Małaszewicz czarną żużlową szosą, a później piaszczystą, częściowo leśną, a dalej polną drogą. Wujek oddawał mi lejce, a ja byłem niezwykle dumny, że pełnię tak ważną rolę furmana i że taki wielki koń jest mi posłuszny. Tylko że tak naprawdę, to niczego nie trzeba było robić, bo kobyłę prowadziła droga, a Łysa, raz truchcikiem, to znowu stępa, wiozła nas „do babci”. Przed Dobrynką dojeżdżaliśmy do miejsca zwanego przez miejscową ludność „Sachalin”. Na białych piachach rosły tam rachityczne sosny, a na niewielkim pagórku stały pochylone trzy prawosławne krzyże. W tym miejscu miało nocami „straszyć”.

Przez Dobrynkę jechaliśmy gościńcem – prostą jak z bicza strzelił drogą, która miała pewną charakterystyczną cechę. Były to garby stworzone przez ułożone w poprzek drewniane bale, na których furmanka nieco podrygiwała. Niemcy, idąc na Rosję, utwardzili drogę, kosztem okolicznych lasów i jeszcze przez wiele lat wyczuwalne były pod kołami pojazdów te nierówności. Teraz jest tam asfalt. Z gościńca skręcaliśmy na drogę przez tak zwaną popówkę. Zdarzało się, że spotykaliśmy tu naszą babcię Zofię pasącą krowy. Pamiętam, jak chwilę patrzyła, przysłaniając ręką oczy, a potem ruszała w naszą stronę taka wysoka, wyprostowana, trzymając w ręce kijaszek i uśmiechając się z daleka pięknymi białymi zębami. Wjazd na podwórko gospodarstwa był niemal triumfalny. Witano nas serdecznie, a na mnie czekały wszystkie kąty i miejsca do obiegnięcia. Dziwiliśmy się, że po roku poznaje nas Nero, łaciaty wierny stróż gospodarstwa. Takie są moje wspomnienia z pierwszych wyjazdów na wieś w okresie dzieciństwa. Ale jeździłem tam na wszystkie wakacje aż do ukończenia liceum. Wtedy nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że w większości te rzeczy, które mnie w życiu wsi zachwycają, które są tak atrakcyjne dla mnie, przybysza żyjącego na co dzień w innych realiach, dla miejscowej dzieciarni nie stanowią żadnej atrakcji, a wręcz przeciwnie, są smutną koniecznością. Dla mnie pasienie krów na wspólnej łące było wesoła wakacyjną przygodą, dla miejscowych rówieśników – kolejnym obowiązkiem, rodzajem pracy do wykonania. Co nie przeszkadzało im oczywiście w wymyślaniu różnych harców i zabaw. Nie mogłem zrozumieć, że nie widzą oni w koniach niczego szczególnego, nie dążą, tak jak ja, by dorwać się do zaprzęgania, nakarmienia porcją siana, czy przyprowadzenia koni z pastwiska. A już szczególnie dziwiło mnie, że wcale nie są zainteresowani, by pojeździć na oklep. Kiedyś wujo zbeształ mnie za to, że przeganiałem pasące się konie, by galopowały po ogrodzonym kolczastym drutem smugu, gdyż fascynował mnie ich ruch, trzęsące się grzywy i wylatujące spod kopyt pacyny czarnej ziemi. Spracowanym koniskom należał się odpoczynek, a we mnie zwyciężyła chęć oglądania ich jakby wyjętych z batalistycznego obrazu. Skąd wujo miał to wiedzieć? Słusznie uznał moje postępowanie za głupią zabawę.

Czasami godzinami musiałem opowiadać moim ciotecznym braciom filmy, jakie oglądałem w kinie i w telewizji. Najlepszą do tego okazją było wspólne spanie w stodole na pachnącym sianie. Jakże oni chcieli mieć telewizor, żeby oglądać „Zorro”, czy „Bonanzę” , a który dla mnie z kolei był czymś już w tamtych czasach normalnym. Podobnie jak kino, do którego od dziecka chodziłem, najpierw na poranki, później na różne inne seanse.

To wszystko nie zmienia jednak faktu, że wieś tamtych czasów była bardziej kusząca jako miejsce do spędzania lata, niż dzisiaj. Dorastając, poznawałem coraz dokładniej wszystkie aspekty życia na „wsi spokojnej, wsi wesołej…”

Wtedy praca na roli wymagała wzajemnej pomocy, gdyż wszystko trzeba było wykonać końmi i własnymi rękami. Dlatego te najważniejsze roboty, jak żniwa, czy młocka, prowadzone były wspólnie, głównie w obrębie rodzin. Wszak na jednej wsi mieszkały pokolenia, będące w różnych rodzinnych związkach i te koligacje dawały możliwość udzielania sobie wzajemnego wsparcia.

Czas też inaczej płynął. Dzisiaj wszyscy żyjemy w zawrotnym tempie. Tym, jak szybko upłynął na przykład tydzień, zdziwieni są nie tylko ciągle zapędzeni dorośli. Słychać to również w rozmowach szkolnej dziatwy. Wtedy czas wyznaczały pory dnia, jego rytm narzucało praktyczne działanie. Kiedy umawiano się na wspólną pracę, nie mówiono: „Przyjdźcie na tę, czy inną godzinę”, a jednak wszyscy zjawiali się w tym samym czasie, czyli po śniadaniu, które też miało swoją określoną, ale nie naznaczoną zegarowym reżimem porę.

Pamiętam, jak przy żniwach, w skwarze upalnego lata, przy ciężkiej pracy wykonywanej od rana do późnego popołudnia, pełno było żarcików, śmiechów, ploteczek w wydaniu pracujących kobiet. Miały okazję spotkać się w większym gronie i wykorzystywały ją na wesołe pogwarki.

Mnie zawsze ciągnęło do koni. Wciąż byłem blisko nich, choćby po to, by oganiać z nich muchy i bąki, asystować przy zaprzęganiu, czy powozić furmanką. Im bardziej dorastałem, tym więcej było mi dane z nimi obcować i bardzo byłem dumny i szczęśliwy, kiedy wujek Bolek powierzył mi wreszcie konie w celu samodzielnego zaorania pola. Jak pamiętam, to „szczęście” spotkało mnie dwa razy. W gospodarstwie wuja zawsze były dwa konie, bo Łysa rodziła źrebaki, z których wyrastały dzielne robocze kobyłki.

Na Podlasiu nie używano furmanek z jednym dyszlem, tylko z dwiema tak zwanymi hołoblami. Istniały jednocześnie dwa rodzaje mocno różniących się od siebie zaprzęgów – „ruski” i „krakowski”. Oba były powszechnie i chyba w równym stopniu stosowane. U wuja Bolka wręcz było tak, że jedna kobyłka miała uprząż „ruską”, a druga „krakowską”. Jednak przy dzisiejszym zaniku konnych zaprzęgów na wsi, wypartych prawie całkowicie przez ciągniki, szczególnie zaprzęg „ruski” spotkać można wyjątkowo rzadko.

Zaprzęgi te różniły się przede wszystkim chomątami, tymi najbardziej zasadniczymi elementami uprzęży. To właśnie one nosiły nazwy „ruskiego” i „krakowskiego” i nadawały charakter zaprzęgowi.

Chomąto „krakowskie” miało na górze charakterystyczne trzy rogi, z których środkowy był obity skórą i miał stożkową formę, a dwa boczne, wychylone na zewnątrz, przypominały nieco rybie ogony. Od chomąta odchodziły łańcuchy, zaczepione do orczyka przy wozie i nimi ciągnięty był wóz.

Chomąto „ruskie” miało masywniejszą budowę, a na górze było płasko ścięte. Charakterystyczne było też skórzane obicie jego znacznej powierzchni. W dolnej części, po bokach, wypuszczone były tak zwane użwy – pętlice z grubej skóry. Do zaprzęgnięcia konia potrzebna była jeszcze duga. Był to masywny drewniany kabłąk łączący użwy chomąta z hołoblami. Tak więc wóz ciągnięty był użwami, opiętymi na hołoblach, a jedne i drugie spinała duga. I właśnie duga nadawała „ruskiemu” zaprzęgowi ten szczególny charakter, z daleka rzucała się w oczy. Jeszcze jednym charakterystycznym dla tego typu uprzęży elementem było siodełko, na którym leżał pas podtrzymujący hołoble. Miało ono ładne metalowe okucia zabezpieczające pas przed spadaniem, najczęściej mosiężne i w wielu przypadkach było udekorowane zwisającymi po bokach konia długimi rzemieniami, zakończonymi skórzanymi frędzelkami. Było coś niezwykle pięknego w tej skromnej dekoracyjności.

Wiosna, lato i jesień narzucały pewien cykl pracy, któremu podlegała cała wieś. Wszyscy wykonywali o określonej porze te same czynności.

Kiedy zaczęły się sianokosy, na rozrzuconych na wielkiej otwartej przestrzeni łąkach terkotały kosiarki. Następnie siano grabiono, przewracano, układano w kopy, ładowano na wozy. Wystarczyło się rozejrzeć dookoła i widać było tę jednocześnie wykonywaną mrówczą pracę. Panowała niezwykła cisza, wydawało się, że wszyscy pracują w milczeniu, a to po prostu z daleka nie słychać było rozmów. Praca przy sianokosach nie wymagała sąsiedzkiej pomocy i była, choć ciężka, jednak stosunkowo przyjemna. Towarzyszył jej ten niezwykły zapach.

A potem przychodził czas żniw. Tu już trzeba było zorganizować sąsiedzką pomoc. Wujek Bolek, jako jedyny w całej wsi, miał żniwiarkę. Był to popularny od czasów przedwojennych model produkcji niemieckiej. Można taką żniwiarkę zobaczyć na licznych starych zdjęciach zamieszczanych w internecie. Pozostali gospodarze kosili zboże kosiarkami do sianokosów, co wymagało obsługi dwóch ludzi – jeden powoził, drugi specjalnym kijem nachylał zboże w stronę tnącego mechanizmu, czyli długiego na jakieś półtora metra zębatego sierpa. Po przejściu kosiarki zostawał równo ścięty pokos, a kobiety zbierały na siebie porcje grubości snopka i wiązały je. Znojna to była praca, w upale, ze zgiętym godzinami krzyżem. Wtedy na wsi dość częsty widok stanowiły kobiety, chodzące w zgiętej pod niemal kątem prostym pozycji, którym już nigdy nie dane było się wyprostować. Lata ciężkiej harówki zrobiły swoje.

Żniwiarka, to było coś! Miała cztery skrzydła, z których trzy wykonywały to, co w przypadku kosiarki człowiek z kijem, nagarniając koszone zboże na specjalny blat. Czwarte skrzydło zgarniało gotową porcję do związania. Tu wystarczyło tylko związać snop przewiąsłem, lub inaczej – powrósłem, które kobiety z wielką wprawą skręcały ze słomy. Podział pracy przewidywał, że chłopcy – wyrostki z pracujących wspólnie rodzin, odnosili gotowe snopy i ustawiali je w tak zwane „dziesiątki”. My dzieciaki chowaliśmy się w „dziesiątkach” jakw namiotach, lub siadaliśmy sobie wygodnie w ich cieniu patrząc, jak dorośli pracują. Mnie oczywiście najbardziej zachwycała żniwiarka i ciągnące ją konie. Czasami wujo, który powoził końmi siedząc na stalowym siodełku, brał mnie na kolana i przewoził jeden pokos. To było przeżycie!

Pod krzakiem stało wiadro kwaśnego kompotu wiśniowego, schłodzonego w studni. Każdy spragniony podchodził i pił z czerpaka.

Po żniwach przychodziła kolejna duża robota do wykonania wspólnymi, połączonymi siłami, z którą nie poradzono by sobie w ramach jednego gospodarstwa. Była to młocka. Tu potrzebnych było wiele rąk do pracy. I znowu konie musiały wypełnić swoją rolę, a dla mnie widowiskowość młocki osiągała szczyty. Przez wiele lat urządzeniem napędzającym stojącą na klepisku stodoły młockarnię, był kierat obracany końmi. Taki kierat stał za każdą stodołą, był nieodłącznym elementem gospodarstwa. W nowych czasach kieraty stały się wielką gratką dla zbieraczy złomu, bo ważyły niemało i tak bezpowrotnie zniknęły spod starych stodół.

Ciężka, całodzienna praca przy młocce wymagała wielkiego wysiłku, również od zwierząt. Kierat u mojego wuja miał dyszel po dwóch stronach, co umożliwiało zaprzęganie do niego czterech koni – po parze z każdej strony. Do młocki wujek dopożyczał dwa konie i czterem koniom było o wiele lżej. Najpierw powożący musiał umiejętnie ruszyć, bardzo powoli, żeby młockarnia stopniowo nabierała rozpędu, aż konie zaczęły iść normalnym tempem. Wtedy wszystko się zaczynało. W tym przypadku powożącym końmi był zawsze dziadzio Paweł. Chodził o lasce, więc przybito mu do dyszla kieratu kawałek deski i na takiej ławeczce siedział poganiając konie. Całodzienna jazda, jak na karuzeli – zdecydowanie najlepsza „fucha” spośród wszystkich funkcji, jakimi obdzielano pracujących. Ja lubiłem leżeć na pełnej żółtych mleczy trawie, mając głowę prawie na wysokości kopyt chodzących w kółko koni i z tej perspektywy najchętniej obserwowałem młockę. Gapiłem się, jak w czasie każdej przerwy konie skubią trawę. Z boku dolatywał mnie zapach rozgrzanego słońcem przydomowego ogródka, szczególnie kopru.

Inna sytuacja panowała od strony podwórka. Młockarnia, głośno bucząc i postukując rytmicznie, wypluwała porcje słomy po wymłóconym zbożu, a do podpiętych worów sypało się ziarno. Towarzyszyły temu tumany kurzu. Pracujący ludzie uwijali się w pośpiechu – jedni odrzucali słomę na wielką stertę, inni nosili pełne ziarna wory i ustawiali w odpowiednim miejscu. Ktoś z „zastronka” zrzucał snopy na młockarnię, ktoś inny, stojąc na młockarni, nożem przecinał powrósła snopów, które zaraz znikały połknięte przez maszynę, czemu towarzyszył chwilowy charakterystyczny odgłos, takie „wummmmmm”… W okresie młocki ten właśnie odgłos niósł się daleko, dolatywał z odległych gospodarstw i wtedy wiedziano, u kogo młócą.

Z czasem popularny stał się usługodawca, który jeździł po wsi od gospodarstwa, do gospodarstwa, wlokąc parą koni tak zwaną „młockarnię na czyste zboże”, która była większa od tych, jakie posiadali gospodarze i udoskonalona tak, że wymłóconego zboża już nie trzeba było oczyszczać z plew w specjalnych młynkach nazywanych wialniami. Dodatkowe unowocześnienie stanowił wleczony za młockarnią spalinowy silnik zasilany ropą. Nazywano go ES, bo chyba taki miał symbol w nazwie. Silnik miał cztery żelazne kółka i dyszel. Podłączony do młockarni wyręczał konie, a cała praca szła sprawniej. Zaś my dzieciaki, znowu mieliśmy co obserwować godzinami – trzęsący się rytmicznie, perkoczący i pykający błękitnym dymkiem motorek i cały ten ruch przy pracy.

Odkąd ta forma młocki stała się popularna, to perkotanie silnika stało się nowym stałym elementem wsi.

Po żniwach pola wyglądały inaczej, niż te falujące pięknymi łanami zboża, jednak było też coś niezwykle pięknego i malowniczego w widoku ciągnących się równiutko rzędów snopów ustawionych na ścierniskach w dziesiątki. To kolejny element ówczesnej wsi, którego dziś już oko nie uświadczy, a który przydawał wiejskiemu pejzażowi tej swoistej harmonii i klimatu swojskości. Współczesne kostki, czy ogromne bele słomy, nie mające w sobie tej malowniczości, kojarzą się z przemysłem, działaniem bezdusznej maszyny i przy całym szacunku dla zdobyczy techniki, która pomaga żyć łatwiej, chce się westchnąć tęsknie…

Dopiero po zwózce z pola robiło się jakoś pusto i smutno. Zbliżała się jesień i kolejny etap znojnej pracy. Na ogołocone pola wyszły pługi konne.

Potrafiłem łazić za oraczem całymi godzinami, patrzeć na konie, obserwować ich wysiłek. Czasami pozwolono mi przeorać jedną skibę i pokazywano, co zrobić, żeby pług nie wyskoczył z ziemi. Najczęściej byli to dorośli chłopcy, blisko których się trzymałem, a oni z pobłażaniem patrzyli na moje fascynacje pracą na roli. Znowu miały miejsce dwa punkty widzenia – to co dla nich było ciężką pracą, dla mnie przygodą, którą mogłem później opisywać w szkolnym wypracowaniu.

Pamiętam, jak wujo Bolek wracał do domu po dniu takiego chodzenia za pługiem. Był zmęczony, małomówny, miał spowolnione ruchy. Kiedy ja – jak pisałem wyżej – mogłem już wykonać jego pracę, byłem dumny i szczęśliwy, że czegoś dokonałem.

Jako młodzieniec, lubiłem łazić po górach, głównie Bieszczadach i Beskidach. Pamiętam, jak dużo wysiłku wymagał sześciogodzinny marsz z trzydziestokilogramowym plecakiem i jak radosny jednocześnie był to wysiłek. Towarzyszyła mi wtedy myśl, że gdybym miał w ten sposób zarabiać na życie, taszcząc ten bagaż przez połoniny, nie wytrzymałbym tego.

I tu, na wsi, ciężka praca pociągała mnie, bo był to dla mnie rodzaj sportowego wyzwania, dostrzegałem w niej coś zupełnie innego, niż ci, dla których była chlebem powszednim.

Jeżeli dane jest nam przeżywać jakieś niecodzienne zjawisko, trudno później je zrelacjonować komuś, kto go nie poczuł bezpośrednio. Tak było z moją zabawą w rolnika – oracza, która niosła mi świeże doznania i przyjemną świadomość, że robię coś ważnego. Przede mną szły, ciągnąc noga za nogą pług, dwie słuchające moich rozkazów i sygnałów, pięknie utrzymane kobyły. Skrzypiała uprząż i słychać było odgłos prucia mięsistej wilgotnej ziemi. Takie opisy czytałem u Reymonta, czy innych klasyków literatury, a ja poznawałem te zjawiska z autopsji.

Wieczory na wsi bez prądu były szczególne. Nie oświetlano podwórek, więc wszelkie odgłosy wydobywały się z mroku. Szczękanie wiader przy dojeniu krów, nalewanie wody żurawiem ze studni, jakieś pokrzykiwania, skrzypienie drzwi od stodoły. Czasami w sadku,

pomiędzy ulami, babcia dopasała krowy aż do zmroku. Wtedy widać było poruszające się prawie bezgłośnie czarne kształty. Kiedy byłem dzieckiem, trochę mnie to napawało lękiem.

Zanim wujo zbudował dom murowany z czerwonej cegły, cała rodzina mieszkała w niewielkim drewnianym domu. Wchodziło się doń przez małą sień, a drzwi zamykane były nie na klamkę, ale na specjalne skobelki, gdzie trzeba było przycisnąć kciukiem taką kowalskiej roboty „łapkę”, aby po drugiej stronie podniosła się zapadka.

Wieczory przy lampie naftowej miały szczególny klimat, któremu kolorytu przydawał blask ognia z paleniska pod kuchnią. Ani rano, ani wieczorem nie jedzono kanapek z herbatą. Zbyt ciężką pracę trzeba było wykonać w ciągu dnia. Śniadania i kolacje były gotowane. W palenisku paliły się cienkie sosnowe gałązki, trzaskające wesoło i wydzielając piękny zapach żywicznego dymku. Pachniało też naftą, gotowanym jedzeniem. Po dniu ciężkiej pracy czuło się senność. Tu nikt nie mógł sobie pozwolić na nocne życie, bo raniutko trzeba było wstać do ciężkiej pracy.

Czas zgasić lampę…

Oczami wyobraźni…

Jesienią zeszłego roku pojechałem tam… Stanąłem na drodze biegnącej w pewnej odległości od miejsca, gdzie kiedyś było tętniące życiem gospodarstwo. I znowu, jak w przypadku siedleckiej parowozowni, próbowałem to wszystko „zobaczyć”, „ożywić”.

Towarzyszyła mi martwa cisza.